Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ojciec, tatku — mój tatku!
Długą chwilę tak trwali. Lokaj zniknął, Janka przestraszona widokiem obcego, siedziała cichutko, wreszcie Łużycki odsunął ją od siebie i bacznie się przyjrzał:
— Do czegoś ty podobna? Cień, szkielet! Dlaczegoś nie pisała?
— Nie śmiałam. Moja wina, moja pokuta!
— No, niema o czem mówić! Przyjechałem po ciebie, to jest po was!
Spojrzał na dziecko i dodał:
— Ja już jej wychowywać nie będę. Dobrze, żem dożył, by ciebie z tego kamiennego więzienia wydobyć. Zostaniesz po mnie w Ługach. Chowaj dziecko inaczej — ja nie umiałem.
— Tatku, to ja, tylko ja byłam winna!
— No, basta. I ja nie bez winy. Przyjechałem po was.
— On nie puści! — szepnęła.
— Rozmówię się z nim. A nie pomoże — to cię w każdym razie zabiorę.
— Gwałtem?
— Poco gwałtem. Workiem po zębach! — odparł pogardliwie. — Przekupić wszystko można! Chciałem cię dzisiaj widzieć, i oto jestem — kupiłem fagasa. Jednego Boga i przyrody nie przekupisz — a zresztą cały świat.
— On wściekły, nie zaczepiajcie go, tatku — rzekła, trwożnie na drzwi patrząc.