Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
się do Pana o ratunek. Mąż jej wrócił i, odszukawszy ją w ukryciu, gdzie się przed nim schroniła, zabrał do siebie. Pożycie ich jest piekielne i ona nie przeżyje tych udręczeń, które teraz znosi. Ponieważ Pan był jej ojcem, proszę zająć się jej losem — i, jeśli można — poratować.“

Podpisała się i wysłała natychmiast list do Ługów.
Wtedy odetchnęła, widząc, że narazie nic więcej uczynić nie było można. Nazajutrz oczekiwała napróżno Stankarowej — nie pokazała się, ani dała wiedzieć o sobie cały tydzień. Tedy Zarębianka, nie mogąc pokonać niepokoju, poszła sama na Marszałkowską — do mieszkania Stankara.
Ale przystęp nie był tak łatwy, jak się jej zdawało. Otworzył jej lokaj z miną bezczelną i zuchwałą i spytał zgóry, czego potrzebuje.
— Przyszłam do pani — odparła niecierpliwie.
— Do której pani, do tej dawnej, czy do nowej? — zagadnął z cynicznym uśmiechem.
— Znam jedną, żonę pana Stankara.
— Ach, tę dawną! Słaba, nie przyjmuje nikogo.
— Właśnie, że słaba, chce ją odwiedzić. Mnie przyjmą z pewnością.
Ruszył ramionami.
— Znam jeden rozkaz bez wyjątków. Pani nie przyjmuje nikogo.
I drzwi jej przed nosem zatrzasnął.