Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Posłyszała za sobą grę na fortepianie i wesołe śpiewy. Że jej na tem miejscu szlag nie ubił, było cudem. Zeszła na dół i odszukała stróża.
— Stróżu, powiedźcie mi, co się tam dzieje u państwa Stankarów?
Cerber wyjął fajkę z ust, splunął i odpowiedział wpół sennie:
— Gaz się wczora był zepsował, ale już sporządzili.
— Ale żona jego naprawdę słaba? Widzieliście ją w tych dniach?
— Widzieć tom jej nie widział, bo mnie nie wołali. Żadnych breweryj nie wyprawia. Pono spokojna warjatka, tylko na ulice jej nie trza puszczać.
— Bójcie się Boga, toć ona nie warjatka!
— Ha no, kiedy mąż tak gada, to musi lepiej znać, jak obcy.
— Człowieku, toż to kryminał! Ona zdrowa, ja ją znam. On ją umyślnie więzi i takie kłamstwa rozpuszcza.
— I i i — nie może być. Onaż już raz od niego uciekała, ledwie ją odszukał i przywiózł. Litość ma, że jej do Tworek nie odeśle. Podobno precz uciekać chce. Nawet ci wziął jakąś krewną, coby mu jej pilnować pomagała.
Zarębianka załamała ręce w bezsilnej rozpaczy.
— A nie możnaby jej zobaczyć? Przez kuchnię dostać się nie można?
— Nikogo nie puszczają! Doktór tak kazał.
— Który doktór?