Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zarębianka oniemiała na chwilę z wrażenia.
— Jezus Marja! Jakże to być może! — szepnęła.
Stankarowa jakimś drewnianym głosem poczęła mówić:
— Naprzód powiedział, żem tam w Grodnie się ukryła, aby mieć kochanków, potem nas tu przywiózł, i zaraz nazajutrz ulokował dziecko w freblowskiej szkółce — na cały dzień. Mnie kazał się ustroić i bawić jego gości. Zeszło się kilkunastu mężczyzn, podpili, prawili mi głupstwa, i tak się zachowywali, żem wyszła z pokoju. Na to — on do mnie wpadł, kazał wrócić i gości przeprosić. Jeden z panów wyciągnął go i ujął się za mnie. Ten jeden był trzeźwy.
Urwała, pasowała się z sobą, wreszcie ciszej skończyła:
— A potem przyszedł pijany, wściekły, lżył mnie, a wreszcie — bił!
Zarębiance krew uderzyła do twarzy.
— Idź do sądu po ratunek. Przecież na to musi być jakieś prawo, obrona. Niech go do kryminału wsadzą.
Stankarowa potrząsnęła głową.
— Na sakrament jest ucieczką tylko śmierć.
— Gadanie! Ludzie się przecie rozwodzą.
— Za obopólną zgodą, a on się nie zgodzi.
— No, więc co będzie?
— Galery — zanim śmierć nie przyjdzie.
— To nie może być! Napisz do stryja!