Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Winszuję. Trzeba będzie odziewać od stóp do głowy i ludziom wstyd pokazać. Tom się dopiero kłopotu nabrał.
— Takeś chciał! — odparła przez zęby.
— Cicho! — syknął rozdrażniony. — Com chciał, to i zrobię i na twój upór znajdę lekarstwo! Tymczasem zbierz moje rzeczy — i jazda na kolej.
Jak automat spełniła rozkaz. Przez cały ciąg drogi nie odezwała się do niego ani słowa!
Póki było jasno, wyglądała przez okno i zabawiała dziecko — potem ułożyła je do snu, wtuliła się sama w kąt wagonu, i z oczami utkwionemi w jeden punkt przesiedziała nieruchomo aż do Warszawy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W parę dni potem Zarębianka krzyknęła radośnie na widok wchodzącej Stankarowej.
— Jesteś! A co? Nie dał paszportu?
— Zabrał mnie!
— No, to i dobrze. Biedy już cierpieć nie będziesz — bo okrutnie sławny się zrobił. Kurjerki są pełne jego pochwał. Mieszka jak miljoner. Ostatecznie, co robić — musisz się go trzymać.
Stankarowa milczała.
— Jakże? Pogodziliście się? — badała Zarębianka.
— Wczoraj mnie uderzył! — ponuro odpowiedziała.
— Bił! Zaco?
— Żebym go kochała.