Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, nie, nie wezmę. Zdadzą się wam te szmaty, a tam innych mi trzeba. Pamiętajcie o mnie, może wam jeszcze kiedy spadnę. Adres wam przyślę! Piszcie, jak wam się powodzi — i jakby jaka bieda lub potrzeba była. Może ja jeszcze wrócę!
— Niech pani swoją należność weźmie z tych pieniędzy. Może choć część się zbierze.
— Niceście mi niewinne, a ja pieniędzy nie potrzebuję. Toć na chleb cudzy idę! — Uśmiechnęła się gorzko, raz jeszcze obejrzała się po kątach, ucałowała szlochającą dziewczynę i wyszła.
Stankar już się zaczynał niecierpliwić w dorożce, gdy skrzypnęła furtka i ukazała się Tola z Janką.
Dziecko miało w rączkach dwa wielkie czerwone jabłka, a Tola bukiecik astrów, zresztą żadnych pakunków, i kobiety do furtki ją tylko odprowadziły, bojąc się „wielkiego pana.“ I tak ruszyli ku miastu. Janka szczebiotała, że jedzie, Stankar gwizdał, Tola milczała. Tak stanęli w hotelu.
Janka przestała szczebiotać, obejrzała się po pokoju zimnym i ciemnym, przytuliła się do matki i spytała:
— Mamusiu, czy my już w więzieniu?
Gracjan ją zawsze więzieniem straszył, żeby się za furtkę nie wychylała.
— Gdzie wasze rzeczy? — zagadnął Stankar, dzwoniąc o rachunek.
— Nie mam żadnych! — mruknęła.