Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Stryj mnie wyklął i wypędził — słusznie — bom była niewdzięczna i szalona. Zresztą — choćby się i zlitował nade mną i darował — jaki ratunek dać może! On mąż — pan, za nim prawo boskie i ludzkie, za nim opinja, za nim siła. Byłam dziś po radę i pomoc w kościele, u spowiedzi — i nie otrzymałam rozgrzeszenia. Ksiądz mi kazał męża kochać i być mu uległą. Mężatka nie ma człowieczeństwa. Prawda: przysięgłam wiarę, miłość, posłuszeństwo, nie dotrzymuję przysięgi — niema dla mnie przebaczenia. Będę potępioną, bo nienawidzę i żoną być nie chcę! Takie jest prawo!
Zarębianka sumowała. Jej energiczna natura nie znosiła próżnych narzekań — szukała rady i sposobu zwalczenia złej doli. Nie starała się słowami pocieszać, ale już brała za kapelusz i okrycie.
— Pani wychodzi? — spytała Stankarowa.
— A cóż! Mamy lamentować napróżno. Pójdę spytać kogoś rozumniejszego w kwestjach prawa i będę wiedziała, jak rzeczy stoją. Przyjdź jutro, to coś stanowczego zdecydujemy.
I, nie tracąc czasu, poszła do znajomego adwokata. Zastała go szczęściem w domu i zaraz zagaiła sprawę:
— Proszę pana, czy to łatwo dostać rozwód?
— To zależy. Jeśli kto nie żałuje pieniędzy, a są dobre punkty — to w rok może dostać. Kogóż to pani rozwodzi? — dodał, śmiejąc się.
— Jeżeli mąż żonę bije? Katuje? — pytała żywo.