Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I nie będą mówić. Niech pan będzie spokojny. I nie godzi się ją dręczyć. Dać jej ten paszport, a potem, jeśli pan chce zupełnej swobody, ona się pierwsza chętnie na rozwód zgodzi.
Stankar drgnął — ta myśl nigdy mu nie przyszła do głowy.
— Aha, rozwodu jej się chce! — mruknął gniewnie. — Zapewne nowych związków.
— Nie! — roześmiała się Zarębianka. — Ona dziesiątemu zakaże! Źle ją pan zna, a raczej wcale nie zna.
— Gdzież ona jest wreszcie? Co robi? Mogę, sądzę, choć to wiedzieć!
— Jest w Grodnie — u biednych ludzi. Razem i nimi pracuje. Dotąd jej nikt nie zaczepił o paszport, ale teraz pytają. Jeśli pan go nie przyśle rychło — będzie stamtąd musiała uciekać i tułać się jak zbieg. Ale pan do tego nie dopuści. Lepszy pan jest, jak się wydaje.
Milczał chwilę — wreszcie rzekł:
— Niech mi pani zostawi jej adres. O nią mi nie chodzi, ale dziecko mi zmarnuje przez swój upór i djabelską złość. Zrobię, co uznam za słuszne.
Zarębianka zastanowiła się sekundę. Co było robić? Kobieta była tak czy owak na jego łasce i niełasce. Trzeba się było zdać na los i jego humor.
Westchnęła i podała adres.
Zapisał w notatniku i rzekł już łagodniejszym tonem: