Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

z impertynencką kartką. Gdym wrócił zbuntowała się i uciekła. Obraziła się! Mniejsza z tem. Obejdę się bez niej. Ale jeśli ona beze mnie obejść się nie może — niech się upokorzy, przeprosi i poprosi sama! Od tego nie odstąpię!
— Wielką będzie miał pan chwałę! Pastwić się nad słabą istotą, — wstyd panu. Przecie pan jej nie kocha, nie dba o nią — uciekł pan od pożycia, które było kulą u nogi, wrócił pan, jak sam powiada, przez poczucie obowiązku tylko. Ona się panu z drogi sama usunęła, nie dokucza, nie krępuje swobody — poco panu potrzebna ta forma przeprosin i próśb — poco ją drażnić i siebie! Co z tego za korzyść?
— Ostatecznie zawsze pęta mam z jej racji — mruknął — i fałszywą pozycję względem ludzi. A w dodatku nazwisko moje nosi — i licho wie, co porabia po świecie. Zresztą — mniejsza o nią — ale dziecko mi zabrała. Niech mi dziecko odda — to dam jej poszport.
— I poco panu dziecko? Coby pan z niem robił? Po tygodniu do dzieciątka Jezusby pan odniósł. To pan gorzej dziecka, kiedy podobne absurdy opowiada. Chować taki drobiazg bez matki!
— Gdzież ona jest? Co robi? Jeśli wyciera cudze kąty, i służy za pieniądze — na złość mnie, żeby moje imię na ludzkie języki i obmowę dać, to na pierwszą wieść żandarmami ją tu sprowadzę. To jej szczęście, że dotąd o niej nie mówią!