Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skrzętnie na strychu obórki, na długą zimę. Gdy nie było nic do koszenia, zarabiał klaczą na mieście.
Przy robocie rozmawiano o ulepszeniach na przyszłość. Stare, zdziczałe truskawki na jesieni doprowadzić do porządku, piwnicę nawpół zawaloną odrestaurować na owoce i warzywa, założyć chów pieczarek, a może kiedyś, kiedyś i szklarnię podnieść z ruiny. Te plany dodawały Sabince zdrowia i sił. Twarz jej, pierwej chorobliwie blada i skrzywiona troską, teraz opalona słońcem i znojem — promieniała wewnętrzną radością.
Brzydkie jej siwe oczy podnosiły się ku towarzyszce trudu z nieopisanym wyrazem zachwytu i wdzięczności. Przy niej nie czuła się już stworzeniem słabem i pogardzonem, ale człowiekiem, który ma w życiu cel i zadanie i który sobie sam wystarczy.
To poczucie miała i Stankarowa. Teraz dziwny spokój i zadowolenie miała w sobie. Jej cudnie piękna twarz nabrała pogody i jasności. Żadnych buntów ani wyrzutów nie czuła. Buntów na pracę wyrobnicy i podrzędne zajęcie, i fałszywą pozycję — wyrzutów za wykolejenie życia. W sumieniu miała spokój, żaden cień nie ćmił jej promiennych, ciemnych oczu, ani hardej duszy. Była szczęśliwa, bo zarabiała na siebie i dziecko, bo pomagała słabszym i nie dokuczali jej ludzie. Ludzi się zawsze bała, pozostała dzikim ptakiem z samotni Łużyckiego.