Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lectwa, była zdrowa jak nigdy. Czernikowa, która lubiła odwiedzać kumoszki, lamentować godzinami nad swą dolą, zbierać i roznosić nowinki, teraz ledwie wiedziała, co się dzieje za furtką, z targu wracała kłusem, odwiedzające znajome odprawiała prędko, przestała bywać na sumie, zadawalniała się cichą Mszą, a czasem tylko pacierzem.
Stankarowa bywała pierwsza na nogach. Zpoczątku zostawiała obie swe gospodynie w łóżku. Ale gdy raz poszła sama do obórki, by wydoić krowę, dogoniła ją tam stara, mocno zawstydzona, i odtąd już nigdy nie potrzebowała tej nauczki powtarzać. Wyprzedzały się, kto raniej wstanie. Przy śniadaniu rozdzielano robotę, przypominano, co było do spełnienia w tym dniu i po tym rachunku każdy śpieszył, czując, że ledwie wydoła.
Czernikowa musiała iść na targ, sprzątnąć mieszkanie własne i lokatora, uwarzyć posiłek całodzienny, zająć się prosiakiem, krową, kurami, uprać bieliznę, upiec chleb, — gdzie jej było w głowie gadać z sąsiadkami, umarłaby ze wstydu, przy wieczornej rozmowie, gdy każdy zdawał, co i wiele zrobił.
Sabinka ze Stankarową nierozłącznie pracowały w sadzie i wśród grząd warzywa. Jedno trzeba było oplić, drugie zmotykować, osypać, okopać, liszki obrać, podlać.
Gracjan, gdy trawy podrosły, kosił każdą miedzę. Zbierano i suszono nawet chwasty na siano, chowano