Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Mama!
I rzuciła się jej na szyję.
Stankarowa zatrzymała się u progu, opłaciła żyda, poczęła znosić manatki.
Janka zajęła się kotem na podwórzu i wcale się do izby nie śpieszyła.
Ale, ucałowawszy córkę, Czernikowa przypomniała gościa i rzekła:
— To, Sabinko, jest pani, która z nami zamieszka, zanim jej mąż paszport przyśle. Nie trzeba rozgadywać, że ktoś obcy jest. Ot, najlepiej powiemy, że krewniaczka w gościnę przyjechała na dni kilka z dzieckiem.
— Dobrze mamo. To ja pani uprzątnę mały pokoik rogowy, a tymczasem śniadanie podam — odpowiedziała spokojnie kaleka, uśmiechając się do Stankarowej.
Po chwili podała na stół cztery wielkie kubki kawy z mlekiem i duży bochen czarnego chleba. Obsiadły wokoło stół, a Czernikowa spytała:
— A gdzież to Gracjan?
— Pojechał z kasztanką na najem. Już tylko do środy kasztanka nasza.
— Jakto?
— Opisał Belmot i ją i krowę za dług. Mają sprzedawać we środę.
— O, ja nieszczęśliwa! — jęknęła stara.
— A duży dług? — nieśmiało spytała Stankarowa.