Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wietrze pól i lasów. Słońce wstawało, powitała je dziękczynną modlitwą i jakby na coś drogiego i własnego patrzała na obce miasto, wynurzające się z niemnowych oparów.
Nareszcie pociąg stanął, obudziła się Janka, poczęła szczebiotać, pytać o tysiąc rzeczy, a przedewszystkiem o mleko.
— Jest krówka. Zaraz będzie mleczko! — uspokajała ją Czernikowa, pomimo trwogi o to, co w domu zastanie, uradowana na widok rodzinnego kąta.
— Takbym tę ziemię całowała! — rzekła, gdy się znalazły poza dworcem, otoczone przez zgraję żydów furmanów.
Znalazł się wnet znajomy. Zabrał całe towarzystwo na swój rozklekotany wózek i ruszyli ku miastu.
Daleko, het, poza ulicami brukowanemi i gmachami, na przedmieściu, ku polom, stanęli wreszcie przed parkanem, mocno pochyłym i furtką krzywą.
Czernikowej jakby ubyło dwadzieścia lat wieku, tak żywo otworzyła furtkę i podreptała naprzód.
Dom stał w głębi duży, drewniany, ale ze wszech stron podparty, naprzeciw niego podobnież zrujnowana obórka, studnia, gołębnik, szkielet cieplarni, bez okien, a dalej, jak okiem sięgnąć, sad i pole. Główny ganek na słupach minęła Czernikowa, weszła bocznem wejściem do sionki i do dużej izby — zarazem kuchni i jadalni. Mała garbata osóbka rozkładała ogień w piecyku, porwała się z radosnym okrzykiem: