Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie wiedzieć zaco! Zaco! Ot, słyszane rzeczy! Niech pani trochę zaśnie, to i zdrowiej będzie. Raniutko przyjedziemy! Oj, mój Boże, co ja tam zastanę!
— Nic złego! Zobaczy pani. Bóg pani za mnie odpłaci!
— Żebyż wysłuchał tych słów! — westchnęła stara.
Ale sen był niemożliwy wobec turkotu, niewygodnego miejsca i myśli różnych, kłębiących się w głowie. Zaczęły po chwili znowu gawędzić.
Dowiedziała się Stankarowa, że opiekunka nazywała się Czernikowa, że ogród był w zupełnej ruinie, że zaledwie uprawiała warzywa, trochę na sprzedaż, że resztę dochodu dawał sad i dzierżawa paru morgów pola i komorne połowy domu. Że dobytek stanowiła jedna krowa i stara klacz, którą w zimie na obrok zarabiał dziad, dawny sługa z lepszych czasów, który jak kot trzymał się miejsca za łyżkę strawy. Że córka kulawa, Sabinka, umiała ładnie haftować i szyć i miała zawsze robotę, ale mało płatną i że wreszcie najgorszą zmorą był żyd, Belmot, który od śmierci Czernika postanowił zagarnąć posesję i jak pająk osnuwał swe nieszczęśliwe ofiary.
Na tych opowiadaniach noc zeszła. Wczesny, różowy świt pokrył niebo; gdy odebrano do Grodna bilety, w wagonie wszczął się rumor. Czernikowa poczęła zbierać tobołki, a Stankarowa wychyliła się przez okno, wciągając chciwie w płuca ranne, wonne po-