Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Oj duży! Sześćdziesiąt rubli — szepnęła Sabinka. — Zebrałam z szycia dwanaście. Nosiłam mu, prosiłam, żeby poczekał. Nie chce.
Westchnęła i patrzała w okno, z bierną rezygnacją.
— To już kaput nam będzie! Bez klaczy ani ogrodu obrobić, ani zarobić, a bez krowy nie przeżyjemy! — zdecydowała ponuro Czernikowa.
— Niech pani ode mnie przyjmie te kilkadziesiąt rubli. Ja mam! — ofiarowała się żywo Stankarowa, wyjmując pieniądze.
— Sumieniabym nie miała pani ostatni może grosz zabierać na wieczne może nieoddanie! Co robić! Trzeba ginąć!
— Nie! Nie trzeba ginąć. Trzeba sobie radę dać. Poratowała mnie pani jak matka, dajcież i mnie sposób wywdzięczenia. Tych pieniędzy już nie wezmę! Niech pani służą za mój wikt i schronienie. Będę śmielej jadła wasz chleb.
— Nie godzi się. Pani biedna także.
— To co? Właśnie dlatego nie dbam o grosz. Pani mi dała dach i opiekę. Mnie więcej nic nie potrzeba. Pozwólcie sobie pomóc, to i szczęśliwa będę.
Spojrzały na siebie. Stara z córką łez miały pełne oczy, dobrych łez wdzięczności.
Kaleka wstała, nieśmiało wyciągnęła do niej rękę. Stankarowa uścisnęła ją i pocałowała.
— Daj Boże pani taką pociechę, jaką nam dała! — rzekła Czernikowa.