Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A no, to chodźmy — odpowiedziała wybawicielka, kobieta już niemłoda, energicznie wyglądająca. Wzięła ją pod rękę i prowadziła gderząc.
— Co za sens wychodzić tak późno, samej jednej, gdy się nie zna miasta, i jest się takim tchórzem, a no i taką ładną. Mnie nikt nigdy nie zaczepił, natura mnie zaasekurowała od podobnych wypadków, ale nie pojmuję, jak się można bać i uciekać. Jabym mu powiedziała parę słów takich, że odpadłaby go ochota od napaści na długo. Co pani? Słabo?
— Zdaje mi się, że zwichnęłam rękę padając. Strasznie boli. Czy jeszcze daleko?
— Sto kroków. Mocno się proszę oprzeć na mnie. Mogę panią unieść całą na rękach.
Wtem Stankarowa zadrżała i cofnęła się.
— Boże, on znowu. Tam stoi, widzi pani, przy bramie i czatuje. Powiedziałam adres dorożkarzowi.
— Nie bójże się pani ze mną. To ten!
Podniosła głos, korzystając, że było pusto.
— Taki podlec, to nawet na złodzieja się nie zdał, bo do tego fachu trzeba odwagi i strach kary. Czy nie lepiej napadać na kobiety bezbronne. Bardzo honorowy proceder. Małpa taka, której pomywaczkaby nie chciała, wyobraża sobie, że byle raczył wybrać kobietę, już ją zdobył. Po szynkach się walał całe życie, i po sobie ludzi sądzi — bydlę brudne!
Napastnik wysłuchał wszystko i uznał zapewne nagankę za chybioną, bo szybko przeszedł na drugą