Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

coraz zuchwalszy narzucał propozycje, targował ją, stawił cenę. Wtem ukazała się wolno wlokąca dorożka. Kobieta zawołała, wskoczyła do środka, i czując się wreszcie uratowaną, rzuciła adres. Dorożkarz rad z bliskiego kursu, konia zaciął, w turkocie nie posłyszał krzyku kobiety. Napastnik w biegu wskoczył za nią i brutalnie wpół ją objął.
Odepchnęła go i nieprzytomna ze zgrozy wyskoczyła na ziemię. Upadła na bruk, poczuła okropny ból głowy i ręki, zerwała się jednak, umknęła na chodnik, i wpadła w pierwszą bramę, pod nogi wychodzącej na ulicę kobiety. Tamta się usunęła.
— Można patrzeć przed siebie i nie potrącać! — rzekła.
— Mój Boże, to pani! — zawołała Stankarowa.
— Co się stało? Do nas pani idzie?
— Bóg mi panią zesłał. Przez litość, proszę mnie do domu odprowadzić!
— Ale co się stało? Ma pani krew na twarzy.
— Upadłam, potłukłam się. Jakiś drab mnie gonił! Niech mnie pani nie opuszcza!
— Ależ pani ledwie na nogach stoi. Proszę do nas wstąpić, odpocząć!
— Dziękuję, nie mogę. Dziecko same zostało — i mąż czeka na piwo. Muszę wracać śpiesznie. — Mówiła gorączkowo, czując, że jej siły uchodzą z bólu i zmęczenia.