Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stronę ulicy, i zniknął, a energiczna kobieta rzekła triumfująco:
— Widzi pani! Tak go trzeba było przyjąć, zamiast uciekać. No — droga wolna.
Ale i siły Stankarowej były wyczerpane. Oparła się o bramę i szepnęła:
— Dziękuję pani za opiekę. Teraz muszę iść po piwo.
— Tak, do bawarji, między pijaków. Jeszcze lepiej. Idź pani na górę, stróż piwo przyniesie.
Wywołała cerbera i w dwa słowa załatwiła interes, potem prawie zaniosła Stankarowę na trzecie piętro.
Co dalej się z nią działo, nie pamiętała biedna kobieta. Gdy Stankar dobrze po północy wrócił do domu, zdziwił się mocno, gdy mu otworzyła nieznajoma kobieta. Nie czekając pytania, rzekła:
— Czekałam, aż pan wróci. Jestem Zarębianka, znajoma żony pana. Odprowadziłam ją do domu, ma zwichniętą rękę, poranioną twarz i stłuczony bok prawy. Doktór był, rękę nastawił — no — i piwo pan ma. Dobranoc, przyjdę jutro rano dzieckiem się zająć, bo chora dobrze jak za tydzień wstanie.
Powiedziała to prędko, ubierając się i zanim z podziwu zebrał się na odpowiedź, wyszła, zamykając drzwi za sobą.
Zapalił świecę i wszedł do sypialni. Kobieta leżała nie śpiąc, przygotowana na scenę gniewni i wyrzutów. Rękę prawą miała w bandażach i skroń ze skóry odartą, rozszerzonemi bólem oczami wpatrywała się w niego.