Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Może nie! — szepnęła. — Może na parę dni tylko przyjechał. Rozmówię się z nim i wrócę!
Staruszka potrząsnęła głową.
— Próżno mnie łudzisz! Przyjechał, żeby cię zabrać.
Kobieta zerwała się, oczy jej zabłysły.
— Mnie on zabrać? O nie! Żadna siła ni prawo mnie do tego nie zmusi!
— Nie bluźnij, ma chère. Musisz iść za nim, przysięgłaś. Ja wiem, że już ciebie więcej nie zobaczę. Szczerze cię polubiłam. Szkoda mi ciebie bardzo. Poczekaj, masz u mnie trochę grosza.
— To potem, pani hrabino, potem — broniła się, — ja przecie wrócę!
— Nie wierzę w to, ale przyjdź, powiedz o twych dalszych losach. Koniecznie jutro przyjdź.
Hrabia wszedł w tej chwili.
— A w każdym razie niech pani na nas rachuje! — dodał.
— Dziękuję. Przyjdę jutro!
Gdy się drzwi za nią zamknęły, staruszka westchnęła.
— Boję się o nią. Jest ogromnie rozdrażniona. Doprawdy nie wiem, jak się bez niej obejdę.
Co chwila, co krok, brakło Stankarowej. Nietylko hrabina, ale i profesor, i kapelan uczuli jej nieobecność. Wieczór wydał się bezmiernie długi bez głośnego czytania, gazety hrabiego były nieprzecięte, nikt się nie odzywał — zapanowała znowu w gabinecie dawna ponurość i martwota.