Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To dlatego hrabina poczuła sośninę! — rozśmiała się.
— Bardzo rad jestem z kuracji i wdzięczny pani za radę.
— Niechby panu było dobrze i wesoło, z serca byłabym rada — rzekła życzliwie.
Spojrzeli na siebie przez sekundę.
— A ja byłbym rad, żeby pani zawsze u nas była — rzekł. — Jest pani uosobieniem czystej, zdrowej siły!
Zarumieniła się i dalej zrywała kwiaty.
W tej chwili ogrodnik ukazał się w alei, za nim szedł chłopak w szkolnej bluzie.
— Co się stało, Staszku?! — zawołała Stankarowa przerażona.
— Ciocia przysłała po panią. Pan Stankar przyjechał i czeka na panią.
Kwiaty wypadły z rąk kobiety, zbladła, pociemniało jej w oczach.
Hrabia słyszał każde słowo, zbliżył się.
— Pani tam zaraz pójdzie? — spytał.
— Zaraz! Muszę! — szepnęła.
— W każdym razie proszę wstąpić do mojej babki i ochłonąć. Je vous suis!
Oprzytomniała, odprawiła chłopaka i poszła na górę.
Hrabina już wiedziała od lokaja o poselstwie i mocno była strapiona.
— Voila, już cię stracę! — zawołała żałośnie.
Stankarowa pochyliła się do jej ręki.