Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Była to kolekcja łachmanów, chorowitych twarzy, żałosnych spojrzeń.
Wszystkie oczy zwróciły się na wchodzącą i rozległy się stękania, westchnienia, kaszle.
Gruba, stara jejmość za stołem, w głębi, powstała i ukłoniła się na widok zeszytu i skrzynki.
Była to Sakowiczowa. Składała hołd reprezentantce hrabiny.
Stankarowa zjednała ją poczciwem spojrzeniem i cichem wyznaniem:
— Niech mnie pani ratuje. Nie mam pojęcia, co mam czynić.
Stara uśmiechnęła się życzliwie i rzekła:
— Pani pierwszy raz przychodzi. Dzisiaj zapewne przybyła?
— Przed godziną przyjęła mnie pani hrabina. Boję się, że nie potrafię dogodzić.
— To już od pani zależy. Bywają takie, co i tygodnia nie wytrzymują, a inne i parę lat są. Pomówimy o tem. Proszę czytać spis — ja pani pomogę.
— Franciszka Uminek! — zaczęła Stankarowa.
Jedna kobieta wysunęła się z tłumu, a Sakowiczowa napamięć recytowała:
— Dwa bilety do taniej kuchni, kwit do apteki, dwa ruble na komorne.
Kobieta, wzdychając, wzięła co jej dawano i rzekła zmęczonym głosem:
— O Manię się spytam, czy ją do szwalni przyjmą?