Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy tam co o tem stoi napisane? — spytała Sakowiczowa, spoglądając na zeszyt.
— Nie! Nic niema.
— A pewnie. Toć od tygodnia pani hrabina sama. Niech pani prośbę jej zanotuje i dalej wywołuje.
— Agata Wozińska.
Staruszka, ślepa na jedno oko, wystąpiła z szeregu.
— Dwa złote, spódnica barchanowa i kłębek bawełny do robienia pończoch. A macie, matko, co gotowego?
Staruszka podała parę gotowych pończoch.
— To dobrze, a kto dalej?
— Jan Szarak — czytała Stankarowa.
Zbliżył się do stołu człek kulawy, chudy, wynędzniały.
— Żona umarła! — rzekł, uprzedzając Sakowiczową.
— To się Bóg nad nią ulitował — odparła i objaśniła: — Proszę napisać: żona zmarła — dano na pogrzeb trzy ruble.
— Pięcioro sierot — szeptem dodał człeczyna — gospodarz z mieszkania ruguje.
— Bądźcie spokojni. Pani hrabina o wszystkiem się dowie. A kto więcej?
— Ja! — odparł chłopak z obandażowaną ręką, zapowietrzający pokój jodoformem. — Wczoraj mnie ze szpitala wypisali, alem tak słaby, że ledwie stoję. Bóg wie, kiedy robić będę mógł, a głodnym!
— Podaj nazwisko i adres. Dziś dostaniesz bilet do taniej kuchni, a jutro sprawdzimy, coś za jeden.