Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Właśnie, czy pani będzie miała wobec tego zupełną swobodę zająć się obowiązkiem?
— Mój mąż jest zagranicą, a dziecko w dobrej opiece.
— Bo ja wymagam, żeby pani przychodziła o jedenastej, pomogła mi w załatwieniu korespondencji, sprawunków, jeśli się zdarzą, i opatrzenia ubogich, którzy się wtedy schodzą. Przy śniadaniu o dwunastej przeczyta mi pani gazety — i o pierwszej mogę panią uwolnić do szóstej. Potem spędzi pani ze mną cały wieczór, czytając, lub robiąc robotę. Idę spać o jedenastej — wtedy pani może wrócić do domu.
— Będę się starała dogodzić pani hrabinie.
— No, to możemy spróbować, chociaż za młoda pani. Stanowczo za młoda! — i pokręciła głową krytycznie.
— Jest to wada, z której się codzień poprawia! — uśmiechnęła się Stankarowa. — Więc jutro o jedenastej będę na rozkazy!
— A dlaczegóż nie dzisiaj? Zapoznasz się z mieszkaniem, ze służbą, z memi zwyczajami. Owszem, zostań pani — jak?... Jak godność?
— Antonina! — odparła, rumieniąc się. Nazwisko męża stało się jej nienawistnem.
— Pięknego masz patrona. Mam do niego wielkie nabożeństwo. Proszę tedy za mną.
Zaprowadziła ją w głąb apartamentów. Przeszły trzy salony, umeblowane przepysznie — ale zimne i sztywne, snać nigdy nie zaludnione, i zatrzymały się