Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otworzył jej stary szwajcar w liberji i poprowadził na górę po kręconych, rzeźbionych schodach.
Kamienica nie miała bramy, ani lokatorów.
Na górze stary kazał jej zaczekać w gabinecie, a sam, bez szelestu stąpając po dywanach, poszedł dalej. Po chwili wrócił, oznajmił, że pani hrabina zaraz przyjdzie — i zniknął.
Stankarowa podeszła do okna i uśmiechnęła się radośnie na widok drzew zielonych i trawników, które ujrzała. Przypomniały się jej Ługi ukochane.
Ale w tej chwili drzwi się otworzyły, wpadł naprzód piesek mały jak pięść, kudłaty i szpetny, który się ku niej rzucił, ujadając piskliwie, a za psem — kobieta, drobniutka, szczupła, czarno ubrana, z lornetką przy oczach.
— Cicho, Mietka! — zawołała i obejrzała Stankarową od stóp do głowy badawczo, jak towar na sprzedaż.
— Pani przysłana z czytelni, od tej pani — jakże?... Zawiszanki?
— Zarębianki!
— Tak, tak — c’est ça. Ależ pani bardzo młoda. Myślałam, że dostanę starszą osobę. Nie lubię trzymać młodych, bo to się nudzi ze mną starą, i zanim nawyknę — już mnie opuszcza, a te zmiany to nieznośne! Ileż pani ma lat?
— Dwadzieścia dwa.
— To niewiele, chociaż pani i na tyle nie wygląda. Panna Zawiszanka mówiła mi, że pani zamężna.
— Tak — mam męża i dziecko.