Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

to od pojutrza początek. No, chyba to się udało. Ludzi tam pani nie zobaczy — a impertynencyj nie dozna.
— Dziękuję stokrotnie — odparła Stankarowa bez zapału.
— Pani mówi „dziękuję“, a myśli „wolałabym chorować“. Et, tracę nadzieję, że panią kiedykolwiek zadowolnię. Mój Boże, a ma pani szalone szczęście. Popróbowałaby pani, jak niejedna, parę miesięcy szukać bezskutecznie.
— Niech pani mi daruje, ale i ja tracę nadzieję, czy w mieście zdam się na co. Wolałabym na wieś iść na szafarkę, drobiu i trzody doglądać. Tutaj mi tak strasznie ciężko.
Zarębianka ruszyła ramionami.
— A jabym wolała kości po podwórkach kupować, byle stąd nie wyjeżdżać. Nigdym na wsi nie była, a nawet nie ciekawam, jak tam wygląda. Pewnie nie ładniej, niż w Łazienkach.
Stankarowa się przemogła i uśmiechnęła się blado.
— Jutro tedy prezentuję się hrabinie i będę się starała jej dogodzić. Czy ona sama mieszka?
— Sama. Nikogo pani tam nie spotka. Stara żyje w swej kamienicy, jak puszczyk.
— Dobrze mi tam będzie! — szepnęła Stankarowa.
Nazajutrz z kartką Zarębianki poszła w Aleje Ujazdowskie i zadzwoniła do kamienicy szarej i niepozornej, o której przytykał duży, zdziczały ogród.