Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Po cóż ją pani mieć chce?
— Tak sobie. Dla kontrastu.
— Niemiłosierna jest pani!
— Wie pan, co mi radczyni mówiła? Że to jest w rodzinie pańskiej obmyślana żona dla pana.
— Radczyni traci temat do nowinek widocznie, kiedy już takie brednie wyciąga. Nie mam przedewszystkiem rodziny.
— Jakto? A Maricowie? A brat?
— Maricowie nie troszczą się wcale o me losy, a Piotruś jest w wieku, kiedy się swaty urządza dla samego siebie.
— Sprowadź go pan kiedy do nas!
— Dziękuję pani!
Chciał ofiarować jej ramię, ale nie śmiał. Szli obok, zerkała czasem na niego.
Stanowczo podobał się jej ze swej delikatności, zupełnie innym był, niż tamci.
— Pan jutro będzie na ślizgawce?
— Jeżeli spotkam panią... tak!
— A beze mnie nie można?
— Bez pani i żyć nie warto! — odszepnął.
— A jakże pan żył dotychczas?
— Nie wiem i nie rozumiem. Bardzo byłem nieszczęśliwy.
— O poeto! — zaśmiała się.
Zadzwoniła do drzwi. Noc była ciemna i służąca