Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie otworzyła zaraz. Ujął jej rączki i pocałował. W szarym zmroku zabłysły jego oczy rozgorzałe. Pochyliła się i musnęła jego skroń ustami.
— Idź pan do radczyni i wracaj prędko! Chcę jeszcze jednej piosenki. Do widzenia!
Znikła za drzwiami. On się zawrócił i poszedł.
Nie! Takiego szczęścia, jakie jego spotkało, nikt nie posiadał: ani ci, co światy zdobyli, ani ci, co tarzali się w zlocie; ani ci, do których zstępowały boginie. Fraszka! Od wczoraj do dzisiaj on to wszystko odczuł, posiadł i stokroć więcej jeszcze.
Świat — głupstwo: on jego wielkości i mocy urąga, on najmożniejszy pan; młody jest, silny, swobodny i kocha.
Skąd to przyszło, kiedy, jak, dlaczego? Sam nie wie. Całe gwiaździste niebo ma w duszy i wszystkie melodje i barwy i zapachy. Wrogówby do piersi tulił, druhom pół życia ustąpił.
A gdzie to złe, co jeszcze wczoraj czuł? Niedostatek, sieroctwo, zmęczenie, troska? Niema, nic niema, tylko ona jest, ta jedna, ta złotowłosa, i tylko czuje na skroni jakby pieczęć ognistą, którą go sobie na własność naznaczyła.
O, własność! Ma on kogoś swego. Ma dla kogo życie dać i pieśni i myśli i trud i siłę i całą... całą duszę.
Józef Reni już nie jest sam, ani sierotą. Józef Reni jest wielki człowiek.