Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozgorzała dłoń w uścisku chłopaka, nerwowo uśmiechały się usta.
I nagle ze swawolą zalotną otarła się o jego ramię, zakryła oczy.
— Wie pan, czemu was kochać nie warto? Bo każdy z was ma dla tysiąca kobiet takiż uśmiech, takież spojrzenie, takież uczucia! Nie warto słuchać i wierzyć.
— Nieprawda! — poważnie zaprzeczył Józef. — Ten tylko takim jest, kto jedynej pani swej nie znalazł. Kto taką posiada, nikogo więcej nie widzi, niczego nie pożąda poza nią.
— Do czasu, aż go znudzi — odparła poważnie.
— Nieprawda! — powtórzył z mocą.
— Zobaczymy! Wracajmy tymczasem! Skompromituję się z panem!
Pomknęła naprzód, coś nucąc... Na brzegu, gdy odpinała łyżwy, on poskoczył po swe książki i dogonił ją.
— Czy pan myślał o teatrze? Chciałabym czytanie ułożyć w niedzielę. Święta za trzy tygodnie.
— Owszem. Mogę dzisiaj jeszcze pójść do radczyni, rozmówić się co do panny Maltas. Jeżeli przedstawienie odbędzie się u państwa, będzie pani zmuszona złożyć jej wizytę i osobiście zaprosić.
— Brr, to wcale niezabawne!
— Czemu?
— Nie wiem. Wygląda jak mydło. Coś mnie od niej odpycha.