Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łyżwy podzwaniały na ręku Adama, dziewczyna ubrana była krótko i przy latarniach widział Józef odcisk jej nóżki bardzo małej na świeżo spadłym śniegu.
Bojąc się być niedyskretnym, szedł zdala, a wyminąć ich nie chciał, by nie zrobić dziewczynie przykrości. Dolatywał go jej głos srebrny i śmieszek nerwowy, na którego dźwięk robiło mu się dziwnie gorąco, i bas Adama głuchy, wzruszony.
Była to szermierka słów, spojrzeń, uśmiechów pomiędzy dwojgiem bardzo różnej siły przeciwników.
Mężczyzna z całą świadomością rzeczy atakował. Bój się toczył bardzo blisko przepaści, którą oboje widzieli, którą on jej przedstawiał jako niegroźną, ona lekceważyła, będąc pewną, że się na brzegu utrzyma.
On udawał, że żartuje, a drżał ze wzruszenia; ona udawała, że jest podnieconą i rozkochaną, a żartowała tylko, silniejsza całym kobiecymi sprytem i przebiegłością, odczuwając zabawę tylko i wrażenie swawoli, jak po kieliszku szampańskiego wina.
Tak było, ale Józef-marzyciel inaczej widział. Widział dwoje ludzi młodych, rozkochanych, szczęśliwych i odczuł w dwójnasób własne sieroctwo i osamotnienie.
Śmiech dziewczyny drżeniem przechodził mu po nerwach, serce mu bić poczęło, głowa płonąć. Szedł, jak lunatyk, za nimi, opętany żądzą kochania, opętany urokiem tej właśnie kobiety, której schadzkę z kolegą miał przed oczami.