Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na rogu swojej ulicy dopędził ich i minął. Pepi poznała go.
— Ach, pan Józef! — zawołała swobodnie. — Chodź pan pod nasz parasol.
— Za wiele nas będzie! — odparł wahająco.
Ale ona prawą rękę wsunęła mu już pod ramię i przyciągnęła do siebie.
— Właśnie dobrze; czemu pan nie biega na łyżwach? Pyszny był dzisiaj tor! Byle jutro śnieg odmietli! Cóż, gramy teatr nasz we święta? Uważam, że pan zupełnie o zamiarze zapominał.
— Możemy grać i owszem. Niech pani sztukę wybierze.
— Dobrze. Znajdę taką, gdzieby pan musiał ze skrzypcami wystąpić. To będzie cudownie! Co pan na to, panie Adamie?
— Nic! — mruknął zagadnięty.
— To brzydko dąsać się. Fe, nie lubię pana!
— Wiem o tem — odparł ponuro.
Zaśmiała się swawolnie i zwróciła do Józefa:
— Zaraz po powrocie do domu zaczniemy poszukiwanie sztuki. Mam u siebie mnóstwo jednoaktówek. Ale kto grać będzie?
— Pani Liza z mężem, pani, panna Ludwika, ja.
— Marzę jeszcze o dwóch osobach: o pannie Maltas i o hrabim Iwonie. Cudownaby rzecz była sprowadzić ich znowu razem. Panie Józefie, urządźmy tę sztukę!