Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za dwa lata kończę, doktoryzuję się, żenię... i tłukę skrzypce.
— Z kimże się żenisz?
— Nie wiem! — odpowiadał zbywająco.
— A ja ci powiem, że właśnie małżeństwo zabije ci do reszty ducha.
— Głupiś!
I grał dalej, a Michał zachwycony mruczał:
— Skąd w tych kilku strunach tyle tonów ten znajdzie? Ot, zdatny!
Radczyni, wracająca z jakiejś herbatki na mieście, wypłaszała muzyka.
Wracał powoli, rozmarzony melodją, której pełną miał duszę, smutny, pełen bezmiernej tęsknoty.
Pewnego takiego wieczora, na esplanadzie pustej, spotkał samotną parę.
Szli do siebie przytuleni, osłonieni parasolem od śniegu, który padał wielkiemi płatami w ciszy.
Poznał po smukłej postaci i chodzie elastycznym wesołą Pepi z „Pod snopa“, w jej towarzyszu współlokatora Adama.
Do częstych zmian w sympatjach Pepi nawykł w codziennem obcowaniu. Uprawiała flirt jak sport przyjemny, jak ślizgawkę zimą, a wiosłowanie latem.
Bezczynna, a żywa nadzwyczaj, w braku zajęcia, szukała wrażeń.
I teraz wracali z lodu.