Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sekundę stał jak błędny, potem przypadł znów do tej kryjówki i odkrył całą przestrzeń, oburącz odrzucając szmaty.
I oto ujrzał, jedną przy drugiej, szeregi glinianych skarbonek, które już kurz i pleśń obrosła, a których otwory szczelnie były zalepione woskiem. Gorączkowo jedną po drugiej dobywać zaczął i rozbijać na deskach, tworzących chodnik wzdłuż strychu. Sypały się z nich, lały, ciekły dukaty, na które słońce padało, podnosząc złocisty blask.
Skorupy mieszały się z niemi, stos rósł, zajmował już trzy deski, rozbiegał się z szelestem.
Józef, dyszący, z gorącemi wypiekami na twarzy, ze wzrokiem błędnym, czerpał i czerpał z kryjówki; wyglądał jak pijany.
Potem przypadł na kolana, zgarniał dukaty garściami z tych skarbonek, które nogami był podeptał; grzebał piasek, kurz, nie czując ani osłabienia, ani zmęczenia, czołgając się po śmieciu. I oto znów natrafił na jakiś przedmiot, owinięty w łachman, wsunięty pod rozbite ramy okien. Odrzucił szmatę — odkrył skrzynkę blaszaną, obwiązaną szpagatem; rozerwał go, otworzył.
Pudełko pełne było asygnat i bankowych biletów, z widoczną lubością poskładanych w paczki.
Drżącemi rękoma Józef wytrząsnął zawartość na stos dukatów i usiadł na belce. Pieniądze, pieniądze, pie-