Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy Reni sięgnął po instrument, zerwała się z wielkim łopotem rudo-szarych skrzydeł i wyleciała na świat bez celu, naoślep. Machinalnie i on przystąpił do okna, którem nocny ptak umknął.
Widok z tego okna był śliczny. Wdali góry, z których w doliny ściekały jakoby pasma ciemnej zieleni lasów i łąk; bliżej wielka plama lip na cmentarzu, z pośród których bielały pomniki i krzyże: tuż rzeka, w którą słońce wplatało złote i srebrne smugi. Nad wszystkiem panowało niebo szafirowe, pogodne, i wielka cisza letniego popołudnia.
Długi czas wpatrywał się Józef i piersią całą pił ciepło wonne, orzeźwione wody sąsiedztwem, potem odwrócił się i z westchnieniem odszedł. Chciał wracać, gdy sobie polecenie żony przypomniał i spojrzał na komin.
Potężnej budowy, tkwił w czarnej głębi belek i nigdzie nie okazywał szczerby.
Reni zajrzał między rupiecie, zakrywające jego spód, i zeskoczył z belki na szmaty jakieś. Uczuł, że ciężarem swoim coś rozgniótł: usunął się — dalej też nogi grzęzły, tłukąc jakieś gliniane naczynie.
Pochylił się, odgarnął szmaty, ręką sięgnął między skorupy i cały się wstrząsnął. Palce jego ugrzęzły w masie przedmiotów gładkich, okrągłych, chłodnych. Podniósł dłoń do światła i okrzyk wydarł mu się z gardła, a z ręki posypał się na powrót pod belki deszcz dukatów.