Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

siały na ścianie ku wygodzie kurzu i pająków. A mam nadzieję, że grać nie będziesz!
— Gdzieżeś je schowała?
— Kazałam wymieść na strych, do rupieci!
— Czyś oszalała? Toć to Stradivarius!
— A mnie co to może obchodzić, czy ten twój muzykant nazywa się Stradivarius, czy inaczej? Gratów w mieszkaniu trzymać nie myślę!
— Może to się wzruszy, że za te skrzypce można wziąć masę pieniędzy?
— Doprawdy? Czemuś nie powiedział pierwej? To pójdźże po nie. Zamknę je do szafy lustrzanej! Pójdźże, a jak tam będziesz na poddaszu, obejrzyj ten komin z jadalni. Na wiosnę dymił haniebnie. Ja po tych belkach chodzić nie umiem! Oto masz klucz!
Józef poszedł do sieni i stamtąd na górę, po zaniedbanych schodkach.
Przez tyle lat nikt nie porządkował strychu. Pozostał z tradycji Mariców składem zupełnie bezużytecznych rupieci. Jak dawniej, gnieździły się tu sowy i nietoperze, hulały szczury, zbierały się masy kurzu i pleśni.
Józef otwrorzył wszystkie okiennice. Snopy słonecznych blasków zalały poddasze i oślepiły go na chwilę. Potem rozejrzał się uważnie, szukając skrzypiec. Leżały w pyle na belce, a przy nich, jakby na straży, siedziała sowa, patrząc szklanemi oczami, przerażona światłem.