Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żeby pieniądze! — pomyślał Józef z żądzą nigdy dotąd nieznaną.
Za wszystko, co stracił, zniósł i przeżył, żeby teraz pieniądze, pieniądze, pieniądze!...
Przestał pisać i, podparłszy głowę rękoma, myślał, wpatrzony w próżnię.
Już nic mu się więcej nie chciało, tylko tak bezczynnie trwać i zamrzeć.
Teraz szpital go nęcił. Tamby miał ciszę, mógłby milczeć, o nic się nie troskać, nie słyszeć żadnego znajomego głosu.
Po godzinie rozmyślań uczuł się jednak tak słabym, że i myślenie go męczyło; żadnego rachunku zrobić nie był zdolny.
Wstał i powoli wrócił do domu.
O tej porze Liza była w ogrodzie. Obiad swój znalazł ostygły; skosztował i odłożył łyżkę.
Poszedł do sypialni — spojrzał na ścianę.
Tam onegdaj powiesił skrzypce Łukasza. Nie było ich już. Zaczął szukać, szperać po kątach, zaglądać do szaf. Napróżno!
Przeszedł całe mieszkanie i nareszcie w drzwiach do ogrodu spotkał Lizę.
— Czyś sprzątnęła skrzypce z nad mojego posłania? — spytał.
— Sprzątnęłam, naturalnie. Przecież nie będą wi-