Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niema biednych dla kupca. Jest kupujący, musi płacić. Co ty masz memi pieniędzmi świadczyć dobrodziejstwa?
— Przepraszam pana. Proszę tę sumę potrącić mi z pensji! — odparł głucho Józef.
— Pewnie, że to uczynię, bo nie znoszę nieścisłych rachunków. Cóż zrobiłeś w mieście? Byłeś u składnika drzewa? Zamówiłeś dyle?
— Ach, właśnie tego zapomniałem! — desperacko rzucił Józef.
— Właśnie najgwałtowniejsze! Żebyś choć czasem pomyślał o swoich obowiązkach!
Zadzwonił.
— Założyć konie! — rzucił chłopcu służebnemu.
Milczenie zaległo kantor. Józef usiadł za biurkiem i machinalnie wziął się do pisania listów.
Maltas, stękając, chodził po pokoju.
Suchy, krótki kaszel Reniego przerywał tylko ciszę.
Na widok nadjeżdżającego powozu nadbiegła Liza.
— Cóż to? Dziadek jedzie? Mój Boże, taki niezdrów! Niechby Józef wyręczył.
— Józef! Właśnie! On do interesów! Niechno mnie nie stanie, urządzi on je ślicznie! A prędko to nastąpi, bo za trzech pracuję i niedługo już pociągnę.
— Mój Boże! Ja nieszczęśliwa! — zaczęła biadać Liza, wyprowadzając starego do powozu.