Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A, wróciłeś wreszcie! Tracisz tyle czasu, jakby on do ciebie należał! A tu tymczasem dziadek za ciebie musi pracować! Cóż, załatwiłeś wszystko?
— Tak! — odparł słabo.
— Co ci? Znowu niedobrze! Jezus, Marja! Poco mnie karzecie tym jeszcze kłopotem? Jak ja dam rady, znajdę czas! Byłeś u doktora? Cóż powiedział?
— Nic ważnego. Przejdzie. Kazał odpocząć.
— Odpocząć! Po czem? Cóżeś parobek, czy cieśla? Także gadanie! Myślałby kto, że jesteś umęczony pracą. My robimy za siebie i za drugich z dziadkiem. A reszta... at! Dostałeś receptę? Wziąłeś lekarstwo?
— Jeszcze nie wziąłem. Później.
— Później, jak się obłożnie rozchorujesz i trzeba będzie z tobą się cackać. Ty to chyba na złość mi robisz!
— Jak zachoruję obłożnie, odeślij mnie do szpitala i basta. Nie napieram się w domu leżeć. Poco się o to troskasz? Nie zrobię ci kłopotu. Na szpital mi wystarczy.
Wstał i ruszył do kantoru.
— Ach, żeby pieniądze! — myślał z goryczą.
W kantorze Maltas wpadł nań z wymówką:
— Poco dałeś ulgę w wypłacie tej starej z targu na starem mieście?
— Ano, niewielka to suma, a u niej dzieci i mąż leżą chorzy. Nie może dać rady!