Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

młyna, twarz jego straciła maskę uprzejmości, zadrgała ironicznym uśmiechem.
— Ci życzliwi dotąd wyobrażają sobie, że przeze mnie trafią do kieszeni Maltasa! — zamruczał.
Rzeka pełna była łodzi i statków. Równolegle z Józefem płynęło czółno z jakiemś młodem towarzystwem, wracającem z wycieczki.
Uśmiechnął się dziwnie — śpiewali bowiem chórem piosenkę, którą on niegdyś ułożył dla Pepi. Zapewne dziewczyna dała ją Gustawowi, a od niego w świat poszła, bezimienna, popularna.
Długi czas goniła go ta melodja, wiatrem niesiona, ale on już jej nawet półgłosem nie zawtórował. Szedł z głową spuszczoną, myśląc i przypominając, czy załatwił wszystkie dzisiejsze interesy. Jeśli co zapomniał, jutro znowu iść będzie musiał, a chodzenie męczyło go nieznośnie.
Gdy stanął na podwórzu młyna, potem był oblany, bez tchu, w oczach latały ciemne płatki. Usiadł na ganku i ciężko dyszał.
Jakiś strach wielki budził się w duszy wobec rosnącej niemocy. Czy już przyszła kolej na zdrowie, na siły? Czy nie dość już stracił? Ha, żeby teraz pieniądze! Lato u wód, zima we Włoszech, rozrywka, spokój, swoboda.
Żeby pieniądze, odżyłby!
Drzwi domu się otwarły — wyjrzała Liza, jak zawsze czarna, chuda, w odzieży zaniedbanej.