Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i zdań poważnych. Roiło się od twarzy młodych, niefrasobliwych, zuchwałych.
Reni stanął i chwilę się przyglądał.
— Tak, tym się jeszcze zdaje, że świat do nich należy! — zamruczał, odchodząc.
Teraz mijał farę, i uchylając kapelusz, spojrzał w górę. Wokoło wieży, gdzie w otworach czerniały wielkie dzwony, pławiły się w słońcu chmurki białych i siwych gołębi.
To coś przypomniało przechodzącemu.
Znów się zatrzymał i zaczął szukać czegoś po dachach: facjatki Łukasza.
Cień mu po twarzy przemknął i pozostał długo.
Zegar ratusza wybił godzinę. Józef kroku przyspieszył i zaczął schodzić nad rzekę.
Jeszcze raz po drodze oczy podniósł, mijając uliczkę i domek narożny, na którym zamiast numeru snop malowany na blasze się kołysał.
W domku tym była teraz restauracja, bilard i kręgielnia w ogródku. W altance stukały kufle, rozlegały się grube śmiechy.
Prędko odwrócił oczy Reni i żwawiej zaczął iść, ale rychło się zadyszał, zakaszlał i zwolnił.
Znalazł się na ożywionej, nadbrzeżnej ulicy, i co krok witał znajomych, klientów, musiał odpowiadać na przyjazne powitanie i odezwy.
Gdy się z tłumu wydostał na groblę, wiodącą do