Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niądze! Jego własne, których pragnął, pożądał, które mu niosą wyzwolenie, swobodę, wyższość, stanowisko, zabawę, odpoczynek, zdrowie!
Ach, skarb Mariców, skarb, skarb!
W oczach ćmiło mu się od blasku złota, w uszach dźwięczał szelest dukatów i wszystka krew uderzyła w serce, które omal nie rozsadziło piersi.
Odetchnął z głębi piersi raz i drugi, jakby się wydostał z trzęsawiska na drogę, z wody na powietrze, po trudzie wielkim na spoczynek. Począł złotem napełniać skrzynkę, przelewać je przez ręce, bilety owinął w chustkę — i myśl jego, uwolniona od codziennej zmory, od troski, poskoczyła, jak ptak chyża, w wolną przyszłość. Dziś jeszcze uwolni się ze służby Maltasa, jutro wyjedzie na południe, do włoskiego słońca, do skarbów sztuki, do śpiewu, muzyki!
Będzie podróżował wygodnie, bawił długo, niczem do odwrotu nie naglony; osiądzie tam może nastałe, gdzieś nad jeziorem włoskiem, lub na wyspach greckich, kędy go troska nie zgoni.
Na ustach zajaśniał mu uśmiech dawno nieznany; z żywością młodzieńczą wyskoczył na chodnik.
Przystąpił do okna, aby je zamknąć, i stanął znowu zamyślony.
Wesół był i szczęśliwy, terazby mówić chciał, pochwalić się, radością podzielić.
Do kogo pójdzie? Kto się z nim ucieszy?