Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dwa dni trzymał się Reni na nogach, nie tykając jadła, nie śpiąc i nie odzywając się prawie.
— Możeś chory? — pytała żona.
Ruszał w odpowiedzi ramionami.
To wyprowadziło Lizę ze sztucznego spokoju i miary. Gdy na trzeci dzień znowu nie tknął śniadania, a na jej prośby odburknął opryskliwie, wrodzona jej gwałtowność wybuchnęła.
Porwała się od stołu i wyszła do swego pokoju. Józef apatycznie powlókł się do pracy. Zaledwie jednak otworzył torbę pocztową z ranną korespondencją, do kantoru wpadła Liza.
— Mam tego dosyć! — krzyknęła. — Mam dosyć wstydu i upokorzenia. Patrzeć na twą rozpacz po kochance, ja, żona uczciwa! Miałam litość dla ciebie, chciałam oszczędzić, gdy sobie precz poszła! Ale ona cię jeszcze opętała, żebyś nieobecną opłakiwał. Postawiła się w roli ofiary mojej... ta... twój ideał. No, to masz, zobacz, jaki on ten... ideał. Pzeczytaj, czem byłeś dla niej, głupcze! Dowiedz się prawdy wreszcie, może cię to opamięta. Masz, to jej listy do Gustawa z czasów, gdyście grali ten teatr... cha, cha! Zapłaciłam za te listy tysiącem, daję ci darmo!
Rzuciła na biurko paczkę zmiętych kopert i wyszła, śmiejąc się brutalnie.
Józef oszołomiony potokiem słów, spojrzał na pismo. Tak, to Pepi pisała.