Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nego rozstania. Aż zachwiała się wreszcie, rozplotły się jej ramiona, oczy błagalnie spojrzały.
Wtedy on zatoczył się, jęknął, i jak szalony uszedł, nie rzekłszy słowa...
Całą noc przeleżał na ojcowskiej mogile, chłostany wichrem, deszczem — nieczuły na nic.
Nazajutrz, jak automat poszedł do kantoru.
Pani Liza nie rzekła nic, była zupełnie z taktem i miarą. Ciotka tylko spytała go, czy nie chory, a nie otrzymawszy odpowiedzi, stęknęła desperacko.
Piotruś nie był też na śniadaniu.
Józef próbował pracować — nie mógł. Siedział tedy za biurkiem i nawet nie myślał.
Czuł nieznośne kłucie w piersi i dreszcze w oczach miał mgłę szarą, głowa gorzała.
O południu zjawił się Piotruś, trzymając pod ręką szarego, kudłatego pieska, zmoknięty i zabłocony.
— Byłem na dworcu! — rzekł lakonicznie. — Masz, psa ci kazano oddać; wiesz, jak się wabi... Proszono, żebyś o nim miał staranie. No, to i wszystko! Ale pies de jure będzie niby mój znajda... Rozumiesz?...
Poczciwy chłopak puścił pieska na podłogę i wyszedł. Nigdy już potem sprawy tej nie wspomniał.
— Jo, chodź tutaj! — zawołał Józef.
Piesek znał go dobrze, przywitał, i, jakby przyjmując służbę, ułożył się zaraz do spoczynku u nóg nowego pana, w koszu od papierów.