Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łam dolę... Nie karz! Bądź dobrym do końca. Zginę, gdy uczynisz to okropne, o czem myślisz! Patrz, i ja nic nie mam w życiu, i mnie pusto! Ty zostań! Wszystko minie. Niech nam to cierpienie zostanie czyste, niczem nieskalane.
Namiętnie tuliła się do niego, jąkając bezładnie, bez namysłu żadnego, na nic niepomna, oprócz trwogi okropnej.
On w milczeniu przycisnął ją do siebie i słuchał, pasując się z sobą.
Potem nagle pochylił się i począł całować jej skronie, oczy, dysząc ciężko, zwalczony znowu jej wpływem wszechpotężnym.
Nie broniła się, usuwała się tylko łagodnie, nie przestając prosić.
— Uczynię, co zechcesz; spełnię, co każesz, — szeptała — tylko mi obiecaj zostać! Powiedz: nie uczynisz tego okropnego?
Odetchnął z głębi piersi.
— Pepi! — szepnął.
— Co serdeczny?
— Uczynię i ja, co chcesz; a ty pocałuj mnie raz jeden na całe długie życie bez ciebie!
Ze stłumionym okrzykiem upojenia pochyliła się do jego ust i całowała długo, długo, całem sercem, chcąc mu, zda się, za wszystko wynagrodzić, za wszystko przebłagać, do śmierci zostawić wspomnienie tego ostatecz-