Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niemożliwe! Wszystko nas dzieli. Pan ma obowiązki, dom, żonę... ja matkę! Czy mogę narazić ją na to, by jej ludzie donieśli, że my się kochamy... tak, jak się ludziom zdaje? Toby ją zabiło, a ja mam ją jedną i jestem dla niej wszystkiem w życiu. Nie mogę, nie mogę! Muszę odejść. Pan mnie zrozumie, daruje, potem zapomni... może po latach spokój wróci panu i będziesz mi wdzięcznym za to, za co dzisiaj wyklinasz.
Szarpnął się, wyrwał dłoń z jej uścisku.
— Tak, spokój mi wróci, pani, i będę ci wdzięczny, prędko już. Czas skończyć, czas!
— Tego nie uczyni pan, nie! — zawołała ze zgrozą, czytając mu zamiar z oczu i rzucając się ku niemu, jakby sobą zakryć chciała przed straszną mocą, która go uchwycić miała.
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się dziko.
Wtedy w rozpaczy, w lęku, w żalu, objęła go ramionami za szyję i przyciągnęła do siebie namiętnie.
— Nie, nie, nie dam! — powtarzała. — Zostanie pan! Na nasze kochanie błagam, na pamięć matki, na Boga! Nie uczyni pan tego!
Szalenie biło jej serce i łzy rzuciły się do oczu.
— całe życie szanowałam pana, całe życie kochanie nasze było nad ziemią, bólem wyszlachetnione. Świeciło mi jak gwiazda! Jeśli kiedy dobrą byłam, to przez wpływ pana; jeśli kiedy wyższą się czułam, to przez pana uczucie. Daruj mi, wzięłam ci szczęście, zniszczy-