Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wstręt miał do otwierania cudzych korespondencyj, ale ta snać już publiczną była.
Coś go przecie wstrzymywało — przeczucie nowej niedoli i zawodu. Z ręką na papierze, poszedł myślą w te czasy, zali cień jaki mógł być podejrzenia, fałszu? Nie, te czasy do niego należały, jego były wyłącznym skarbem. Spojrzał tedy na datę, ale tej nie było; bileciki kreślone naprędce, na eleganckim, wonnym papierze. I zapach ten znał, zwykłych Pepi perfum.
Już czytał — pierwszy obojętnie, drugi już z rozbudzonem zajęciem, trzeci z gorączką w oczach.
Litery występowały mu krwawo z papieru, przybierały formy figurek dziwacznych, skaczących, podrygujących, śmiejących się na całe gardło.
I czemu się śmiać nie miały? — Opisywały przecie rzecz wesołą, romansik, dzieje bardzo gorącego serca swawolnej dziewczyny, jej namiętne okrzyki, pieszczotliwe wezwania, miłosne szepty i upojenia. Przytem mówiły o jej bojaźni, by się to nie odkryło, o rozdrażnieniu, że jej inni przeszkadzają, nudzą, gniewają, a ona to znosić musi, byle mieć spokój!
Józef jeszcze oczom nie wierzył — nie, to nie jego czasy. Aż nagle w czwartym liście nazwisko swe ujrzał i przeczytał przecie zdanie Pepi o sobie:
„Tylko mi nie dokuczać Renim, nie robić scen zazdrości, nie myśleć Bóg wie czego! Doprawdy, lubię dzieciaka — taki młody, naiwny, zabawny, tyle w nim