Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jestem na wszystko przygotowany, ale tego sobie wziąć nie dam.
— Mój drogi, prawisz jak dziecko naiwne! — odparł Piotruś, ruszając ramionami. — Źle robisz, że moją radę odrzucasz, zobaczysz! Stosunek wasz z panną Józefą może być czysty jak kryształ, ale ludzie w podobne nie wierzą i zamieszczą go w rubryce zwykłych miłostek. Zgubisz jej opinję, stracisz sam ludzki szacunek, zrobisz sobie dopiero rzetelne piekło w domu. Zresztą, idziesz naoślep przed siebie... Do czego? Co za koniec będzie? Pomyśl!
Nie, Józef o tem nigdy nie pomyślał. Poco? Wiedział, że kochać nigdy nie przestanie; wiedział, że ona go zaledwie lubi; wiedział, że wszystko ich dzieli.
— Koniec... — powtórzył zamyślony — to śmierć!
— Nie — zaprzeczył Piotruś. — Koniec to długie, puste życie, lub skandal głośny! Jeśli ci teraz dobrze i chcesz, by tak długo trwało, idź z pieniędzmi do radczyni. Wierz mi, wojuj gotówką, nigdy ideałami.
Józef zamilkł i wziął się do pisania.
U drzwi dzwonek zajęczał — wszedł ktoś z interesem. Piotruś ruszył do młyna.
Przy obiedzie i wieczerzy pani Liza nie wszczęła kwestji, była niezwykle spokojna.
Zdziwiło to Józefa, który oczekiwał sceny i był do niej przygotowany.