Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie nie zamydlisz oczu. Z kim to zeszłej niedzieli przesiedziałeś tyle godzin na cmentarzu? Eh, mój stary, dawna miłość nie rdzewieje. Ostrożnie tylko! Już was ludzie spostrzegli... Będzie źle, gdy radczyni się dowie; będzie skandal, gdy twoja żoneczka wpadnie na trop. Szkoda mi was, dziewczyny szczególnie. Lubię ją.
Józef, pochylony nad biurkiem, milczał.
Czoło jego nabiegło krwią, usta drżały. Lubił brata, wierzył jego życzliwości i współczuciu, ale nie mógł mówić o tem z kim innym, prócz niej jednej.
— Posłuchaj mojej rady! — ciągnął dalej Piotruś. — Jeden z synów radczyni potrzebuje kaucji. Baba szuka pieniędzy. Idź, daj jej ten tysiąc, choćby na przepadłe. Kupisz sobie nie milczenie, bo ona milczeć nie potrafi, ale sprzymierzeńca bardzo czynnego. Pospiesz się z tem, bo jeśli cię Liza uprzedzi, wpadniesz w ohydne błoto.
Józef porwał się z miejsca, oburzony.
— Czy ty sądzisz, że mam jaki wstyd, lub hańbę, żebym się od niej w ten sposób bronił? Myślisz, że my z panną Józefą mamy brudny romans z sobą? To się grubo mylisz! Nie będę się opłacał plotkarkom, ani się nawet krył od dzisiaj. Niech, kto chce, śledzi, szparą podpatruje. Cóż znowu! Nie mogę mieć nawet prostej towarzyskiej znajomości — ani przyjaźni poza tym domem, który...? Ach, nie warto mówić dalej!