Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Uh, jaka pani zazdrosna! — ciągnął dalej, uśmiechając się złośliwie. — Niezdrowa to namiętność... Szkodzi wdziękom, zdrowiu, psuje charakter, a doprowadza do uznania swej niedoskonałości. Tylko słońce wystarcza jedno człowiekowi, a zresztą nic, a najmniej już żona. Trzeba się na to zgodzić, albo nie iść zamąż.
Gdy milczała dalej, począł deklamować:

„Strzeż się, pani, zazdrości, oł strzeż się
Tego potwora zielonookiego,
Co żyje karmą własnego wytworu...“

Wybuchnęła wreszcie.
— Milczże pan, proszę! Obadwa jesteście bez czci i wiary, warci siebie! O, Boże! Między jakich ludzi się dostałam!
— To pewna, że nie w swoje towarzystwo! — zaśmiał się, dedykując jej ironiczny ukłon.
Piekarz wracał z kantoru z kwitem, rozmowa się skończyła.
Piotruś ruszył do brata.
— No, nie chciałbym pić tego piwa, któregoś sobie nawarzył. Ten stary wykrył twoje wczorajsze kłamstwo. A widzę z miny twojej Lizy, że wyszpera, gdzie naprawdę bawiłeś.
— Bardzo łatwo — odparł zimno Józef. — Zmieniałem swoje bilety u wekslarza, a nie powiedziałem, żeby nie triumfowała, że bankrutuję.
— Naprawdę nigdzie indziej nie byłeś? Ej, Józik,