Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie widziałeś kogo znajomego?
— Nie.
— A masz pieniądze na jutro?
— Mam.
Pani Liza, urażona lakonizmem odpowiedzi, wyszła, trzaskając drzwiami.
Nazajutrz, przyjmując zboże, ujrzała zajeżdżający pod magazyn furgon piekarza z ulicy Kowalskiej, stałego ich kundmana, nigdy niewypłacalnego.
— A co tam, panie Balcerze? Wczoraj mój mąż przypomniał panu naszą mąkę! — rzekła uprzejmie.
— Ej, nie; pan Reni nigdy do mnie nie wstępuje, gdy jestem winien, jak teraz. On taki delikatny, taki uważający! Zna moją naturę, że, gdy mam, odnoszę sam. Dawnom go już nie widział. Pójdę po kwit na mąkę i zapłacę należność.
Liza zachwiała się, poczerwieniało jej w oczach. Więc kłamie, oszukuje ją — nędznik!
Nieprzytomna z oburzenia, myliła się wciąż w wadze. Z progu przyglądał się jej Piotruś, świadek rozmowy i wrażenia. Pusty śmiech go dusił na widok bezsilnej wściekłości.
Raz i drugi poprawił ją w rachunku, wreszcie sam stanął przy wadze, widząc, że nie ma głowy do rzeczy.
— Niech pani co rychlej wyrzuci alterację, bo żółć panią zaleje! — rzekł szyderczo.
Milczała, zbierając zmysły, knując zemstę, odwet.