Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaniepokoił się, począł rozważać radę brata. Rozmyślał dni kilka, wreszcie pojechał do radczyni.
Spotkał ją na ulicy i bez wstępu sprawę zagaił:
— Podobno kuzynka potrzebuje tysiąca kaucji dla Sewerynka? Mógłbym usłużyć!
— Dziękuję ci, mój drogi, ale już mnie poratowano! I to właśnie twoja żona! Przypomniała sobie, poczciwa, żem trochę się przyczyniła do waszego szczęścia, i przyszła z pomocą w potrzebie. Nie zapomnę jej nigdy tej przysługi. Bo wiesz, jak się rzecz miała z Sewerynkiem...
Tu nastąpiła długa narracja, której Józef wysłuchał, myśląc o czem innem.
Pożegnał ją Wreszcie, odprawił konia do domu i sam poszedł nad rzekę.
— Niech woda płynie! — zamruczał do siebie. — Uprzedziła mnie, niechże kopie i ryje!
Tego dnia nad zatoczką pod wierzbami spędził parę godzin samotnych. Pepi śledziła ruch pławika u wędki; on, siedząc u jej stóp, czyhał jej zcicha poezje Sully Prudhomme’a.
Delikatnie woda szemrała i wiatr warkoczami wierzb kołysał, słońce stało się przez gałęzie i pieściwie snuły się wiersze:

S’asseoir tous deux au bord d’un flot qui passe,
Le voir couler.
Tous deux s’il glisse un nuage en l’espace
Le voir glisser.